To był mój czwarty maraton w tym roku. O trzy za dużo. Teraz to wiem.
No ale jak nie pobiec Tokio, jeśli mam miejsce?! Pobiegłam. Potem było Dębno za namową przyjaciółki, Nike Women’s Marathon w San Francisco, bo przecież nad oceanem jeszcze nie walczyłam! No to powalczyłam. W końcu Florencja… Miałam sobie odopuścić, bo dwa tygodnie przed maratonem wpadłam na ścianę, pędząc o świcie do kuriera. Wiem, brzmi komicznie. Było ciemno, ja na bosaka, mój pies postanowił tubalnym szczekiem postawić na nogi nie tylko całą kamienicę, ale też wszystkich świętych. Zerwałam się z łóżka i bęc! Mały palec u nogi zaprzyjaźnił się ze ścianą. Kilka godzin później wyglądał jak dorodna śliwka węgierka. A ja nie mogłam chodzić przez dwa dni i biegać przez tydzień, co przed maratonem nie jest wskazane. Znak? Może, ale zlekceważyłam. Tak jak totalne zmęczenie pracą i trzema poprzednimi maratonami. Za rok będę mądrzejsza – obiecuję! A póki co…