Kiedyś sportowe rzeczy w Polsce ograniczały się do dwóch kolorów: czarnego i czerwonego. Na nartach wszyscy wyglądaliśmy jak z jednego gimnazjum: czarne spodnie, czerwona kurtka. Jedyną ekstrawagancją mogła być wełniana czapa wydziergana na drutach przez mamę lub babcię, o ile znalazły kolorową włóczkę. A teraz? Hulaj dusza!
Najbardziej kolorowym maratonem, w jakim brałam udział, było Tokio, które mieniło się fluorescencyjnymi pomarańczami, zielenią, fioletem i kanarkowym żółtym. Zaraz za Tokio – San Francisco i kobiecy maraton Nike’a. Tu nie tylko było tęczowo, ale jeszcze ulra stylowo.
I tak mi zostało: jeśli już mam walczyć przez 42km195m, to przynajmniej w pozytywnych barwach! Tak było teraz we Florencji 🙂