Tysiek jest kucharzem. To bezsprzeczne. Po pierwsze – w przedszkolu jest w grupie o nazwie KUCHARZE. Po drugie – jak go odbieram – zawsze coś gotuje.
-Mamo, gotuję zupę!
-Jaką, synku?
-Pomidorową! – odpowiada dumnie i pędzi do mnie z garnkiem i łyżką.
Próbuję powietrza i zachwalam w niebogłosy.
Drugie ukochane danie? Kawka i ciasteczka. Próbuję i ja, i panie z przedszkola. Pycha! Najlepsze, bo od serca.
W domu też kocha asystować w kuchni. Z ulubiona ciocią C – z którą zrobiłyśmy razem książkę „I jak tu nie jeść!” – najbardziej! Ciocia ma dla niego poważne zadania: mieszanie jaj widelcem, odrywanie listków mięty, formowanie vege-kotlecików. Tytus jest szczęśliwy i przejęty.
Ostatnio czytałam artykuł o tym, że dziecko chce tak naprawdę uczestniczyć. To dużo bardziej wartościowe niż super, hiper, ultra nowa gra, w której zanurzy się solo. Dziecko – zwłaszcza taki smyk – chce być częścią otaczającej go rzeczywistości. A jeśli ta rzeczywistość to ciocia C, mama i kucharzenie – Tytus ma uśmiech dookoła głowy.