Śniadanie po przylocie do Londynu. Bagietka z humusem i falafelem (ja i Monika Coś) oraz tuńczykiem i majo (Paweł). Tysiek nic sobie z tego nie robił. Spał… Podczas spaceru nad Tamizą – też 🙂
Dzień później odbiór pakietów startowych, gęsia skórka i poczucie nieuniknionego. Jutro start!
Do maratonu w Londynie miałam dwa podejścia. Rok temu oddałam pakiet startowy, bo byłam już w ciąży z Tysiem. Za to kibicowałam jak wariatka. W tym roku stanęłam na starcie. Z radością i niepewnością. Jak zachowa się ciało zaledwie siedem miesięcy po przyjściu na świat mojego synka? Czy już dam radę?
Dałam, choć nie było łatwo. Pierwszą połowę pokonałam na skrzydłach. Radośnie i lekko. Drugą – mozolnie jak lokomotywa ze stacji Tuwima 🙂 Kręgosłup dawał się we znaki i miał prawo. Za to kibice pomagali najpiękniej – częstowali pomarańczami, żelkami, dopingowali tak, że miało się wrażenie biegu w tunelu wypełnionym dźwiękami. Bezcenne! Za ten doping bardzo dziękuję. I jeszcze bardziej doceniam.
Maraton w Londynie pokonany. Medal zawieszony. Gdzie następne zmagania z 42km195m? Sama nie wierzę, że już o tym myślę 🙂
Biegłam w koszulce Wings For Life. To jedyny na świecie bieg, gdzie meta goni biegaczy. Wystartuje jednocześnie w 33 krajach. W Polsce – z Poznania. 4 maja punktualnie o 12tej. Zapraszam!