Gorąco jak cholera. Nie mogę wyjść, bo czekam aż Kosma się obudzi, żeby potem nie głodował przez 4h.
Dobra, to posprzątam.
Dobra, to zrobię obiad.
A on śpi…
Dobra, to zjem obiad: w końcu przede mną 80km na rowerze.
Zaraz nigdzie nie pójdę, bo wróci Paweł z Tysiem i ten mniejszy mnie nie wypuści.
Udało się.
Po niespełna 10km mijam plac zabaw. Nie wytrzymałam. Wpadam uściskać chłopaków.
-Mamusiu, zostań.
Łamię się. Tak zwyczajnie. Po matczynemu. W końcu się dogadujemy, ale już byłam gotowa schować te 80km do kieszeni.
Ruszam. W dół. W górę na kolejną przełęcz. Znowu w dół. Znowu na przełęcz. Mija mnie 4 rowerzystów. Lekko. Jakby im te przewyższenia nic nie ciążyły. Pozdrawiają i znikają za zakrętem. Norma. Wszyscy mnie tu wyprzedzają.
Na górze znowu ich widzę. Mają przerwę. Zsiedli z rowerów. „Bravooooo!” – wołają i wystawiają piątki do przybicia.
Wzruszające.
Też bym odpoczęła, ale gnam w dół, bo karmienie. Mały śpi. No to dalej w dół. I znowu w górę. Upał, wypiłam już wszystko, pot się leje.
-O Boże – jęczę.
Zostaje mi 15km nagrody. Przyjemności. W miarę płasko. Ale zanim, to znowu dom. Teraz już głód 4-miesięcznego oseska.
Dobra, nakarmię i dokończę trening.
Dobra, nakarmię i nie dokończę, bo widzę Tytusa i wiem, że tęsknił.
Dobra, dokończę, jak zaśnie.
Dobra, nie dokończę, Paweł musi coś załatwić w mieście.
Dobra, zrobię makaron na kolację.
Kiedyś pewnie miałabym aptekarskie wyrzuty sumienia, że nie 80, a 65 km. Jakiś niedosyt.
Dziś cieszę się, że w górskim upale walczyłam jak wariatka.
Że rodzinnie zjedliśmy kolację.
Że przeczytałam Tyśkowi 3 książki na dobranoc.
Że cisza mi cudnie gra, zanim obudzi się mały głodomór.
Że mi się chce.
Dobranoc.